Przedwczoraj wróciliśmy z 10- dniowego pobytu w maleńkiej devońskiej wiosce, gdzie zajmowaliśmy się psami poznanej na FB rodzinki polskich unschoolersów. To była bajka.
Przytłaczająca swoim ogromem zadupiarskość tego miejsca, gdzie nie było nawet sklepu, otworzyła we mnie rejony o których zapomniałam…. I zapomniałam, że to one mnie stworzyły taką jaką jestem. Przypomniało mi się Małżewko, w którym się wychowałam i największa miłość mojego życia- pies Filuś. Biegając po polu na granicy zmroku z dwoma zwierzakami (dzieciaki dwa razy zostały same w domu- Felek ostatnimi czasu mentalnie wydoroślał na tyle, że opiekuje się Guciutem pierwszorzędnie) doświadczałam stanu jaki pamiętam z dzieciństwa- poczucia, że jestem wolnym człowiekiem, że stanowię wartość bez względu na moje odbicie w oczach innych ludzi, że mam prawo do życia w zgodzie ze sobą. Tylko pies daje mi to przeświadczenie bo z psem jestem wolna od poczucia winy, że nie jestem idealna, taka, jak ktoś chce żebym była.
Dzieciaki oczywiście też z psami chodziły i wyzbyły się lęku przed tymi stworzeniami. Zamarzyły, a jakże, o psie. W Londynie nie ma opcji na posiadanie go, zrobiliśmy zatem ogromny mentalny krok w kierunku zmiany miejsca zamieszkania i stylu życia. Myślę, że oni zasługują na to uczucie, na doświadczanie go, na bycie blisko z psią istotą która jak nikt inny pomaga budować wspomnienia. Moje wspomnienia z dzieciństwa to bezkresne pola, zadupie i pies. Zrządzeniem losu wylądowałam w czymś zupełnie innym i ulepiłam sobie szczęście jak garnek. Ale to przestaje mi wystarczać, bo zamiast hołubienia delikatnej glinianej struktury wolałabym popłynąć teraz w czymś, co mnie poniesie, co będzie mocne i trwałe, co da dzieciom bazę do której będą mogły zawsze wrócić. Ja wracam do Małżewka gdy czuję zmieszanie, gdy nie jestem pewna, kim jestem, co jest ważne. Bo moja baza to wolność, prymitywna ludzka uczuciowość, bliskość natury, bagno, kopulujące króliki i jazda na rowerze bez trzymanki od jednej tablicy z nazwą wioski do drugiej i spowrotem. Ukształtowało mnie otoczenie zbudowane z zawistnych spojrzeńdzieci alkoholików, łańcuchowych psów i zaświerzbionych kotów i to wszystko w misce przyrody tak pięknej że zapierało dech, dosłownie. Z cierpieniem obcowało się na codzień, ale było gdzie doznać wytchnienia i dlatego człowiek nie musiał budować zasieków z betonu na sercu żeby przetrwać.
Pamiętam taki jeden wzgórek, po jednej stronie lasek i nasłoneczniona miedza z psiankami, po drugiej stronie pole bobu zielone tak bardzo, jak malowane farbką. Nazwałam to miejsce Królestwem i przychodziłam tam przez cały rok po prostu napawać się, czuć. Pies skakał w pędzie bo nic inaczej by nie zobaczył w wysokiej roślinności, a chciał przecież wiedzieć, gdzie jestem. Moje dzieci też zasługują na psa, który skakałby wysoko żeby wiedzieć, gdzie są i to uczucie, które się ma gdy to się dzieje.
Wracaliśmy kilka godzin pociągiem i było nam smutno. Zarojona spieszącymi się głośnymi ludźmi stacja Clapham Junction tak bardzo różniła się od Exeter St. Davids, gdzie nawet nie bylo jak zjeść frytek. Boleśnie odczuliśmy możliwość wyboru spośród dwudziestu pięciu miejsc gdzie można zjeść frytki, stłoczonych na powierzchni pewnie trzystu metrów kwadratowych…
W Małżewku nie było długi czas sklepu, nie było lekarza, kościoła, szkoły ani niczego co przynosiłoby ,,ulgę” uczestniczenia w cywilizacji. Dla nas, dzieci, to było oczywiste i nikomu nie przyszłoby do glowy pomstować na ten stan rzeczy. Był pies, było podwórko, niejedna polna droga i realne zapachy. Dojrzałam żeby przyznać się do tego, że ja, Maria Block, nie mam większych ambicji niż wrócić do siebie.